Rób to, co Cię uszczęśliwia. Bądź z kimś, kto sprawia, że się uśmiechasz. Śmiej się tyle, ile oddychasz i kochaj tak długo, jak żyjesz"

Sonntag, 25. Dezember 2011

Wesołych Świąt!

Dienstag, 27. September 2011

O językowym Misz-Maszu Złotowłosej

15. sierpnia rozpoczął się dla naszej Trzeciej Córki nowy etap w jej życiu. Przedszkole. Niemieckie. Z tylko niemieckimi dziećmi i wychowawczyniami. Do tego ewangelickie, bo tylko tu udało nam się dostać miejsce dla niej. I całe szczęście. To przedszkole to chyba najlepsza rzecz, jaka nam mogła się tu trafić (ale o tym napiszę innym razem). Muszę jeszcze dodać, że Złotowłosa nie mówiła w tym momencie ani słowa po niemiecku. Gdy próbowałam ją uczyć, tzn. gdy mówiłam do niej tylko po niemiecku, kwitowała to takim stwierdzeniem: "Nie mów tak do mnie, bo to jest bardzo brzydko i ja nic nie rozumiem, a jak ktoś nie rozumie, co ktoś mówi to jest bardzo brzydko i ja to powiem papie jak wróci z pracy, że ty mówiłaś do mnie bardzo brzydko!" Pomyślałby ktoś, że klnę jak szewc, albo wyzywam moje dziecię od najgorszych. Nic z tych rzeczy. Ale uparcie i konsekwentnie realizowałam swoje zamierzenie, żeby Złotowłosa osłuchała się z językiem, zanim pójdzie między ludzi. Zresztą po polsku mówi do niej cała reszta rodziny, więc nie było zmiłuj i ja nadawałam tylko po niemiecku. Ze studiów i pracy w szkole pamiętałam, że takie małe dzieciaki dysponują niesamowitą zdolnością nauki języków - nazywa się toto "wczesnodziecięcy bilingwalizm" i polega na nauce w środowisku naturalnym w taki sam sposób jak nauka języka ojczystego. I że zdolność ta zaczyna zanikać po skończeniu 6 roku życia, tzn. im człowiek starszy, tym trudniej mu nauczyć się języka obcego.

Dzisiaj po 8 tygodniach w przedszkolu, Złotowłosa zaczyna mieszać języki, co jest naturalnym etapem - nie myślałam tylko, że to tak szybko nastąpi. Muszę sobie zapisać kilka przykładów, żeby nie zapomnieć:

* Złotowłosa siedzi na dywanie, z podwinięcia spodni wysypuje się piasek a ona na to, że teraz mamy na dywanie Sandkasten (piaskownicę).

* Pogoda straszna, leje od rana. Złotowłosa chce koniecznie wyjść i nie pomaga tłumaczenie, że nie wyjdzie, bo pada (to jeszcze pozostałość mojego polskiego myślenia) - w przedszkolu dzieci wychodzą na dwór w każdą pogodę, nawet jak właśnie pada (muszę się na to przestawić) i kurtka i spodnie p/deszczowe były na pierwszym miejscu na liście rzeczy potrzebnych do przedszkola - Trzecia Córcia mówi więc: es regnet (pada), ale to nic - jak założę Gummistiefel (kalosze), to moje stópki nie będą nass (mokre).

* Mama, pójdziesz ze mną pipi (siusiu)?

* Skaleczyłam się w rękę, Złotowłosa pyta: Mamusiu, czy Ciebie to wehgetan (bolało)?

* Mamusiu, chodźmy do ogrodu, ich moechte schaukeln (chcę się pohuśtać).

* Co będzie dziś na Mittagessen (obiad)?

* Rano, po przebudzeniu pyta swojego braciszka: Braciszku, hast du gut geschlafen (dobrze spałeś)? albo mówi: Mama, nasza Kleine Maus się obudziła!

* Mam dwa rodzaje małych łyżeczek: normalne, do herbaty i trochę mniejsze, do filiżanek. Proszę Złotowłosą, żeby mi jedną małą łyżeczkę podała, a ona pyta: "A chcesz kleiną czy grosą"?

* Zdarzają się nawet sytuacje, że moja Złotowłosa zaczyna być jak to jajko, co to chce być mądrzejsze od kury. Jedziemy do przedszkola, za oknem jeszcze szaro (7.00) i ona pyta, jak jest po niemiecku "ziewać".
"Gähnen" odpowiadam. "Nein, ja znam inaczej". Ale jak - dopytuję ciekawa, co mi odpowie. "Bist du müde?" Widocznie była zmęczona i ziewała, a pani ją tak zapytała:-)

I tak oto nasza córka w sposób zupełnie bezbolesny i całkowicie nieświadomie uczy się mówić w obcym języku. Uwielbia swoje przedszkole, uwielbia swoje nowe "Freundinnen" Maję, Leah i Hannah. A ja uwielbiam ją obserwować, gdy przychodzę ją odebrać z przedszkola: jej roześmiana buzia i szczęśliwe oczy bardzo wiele mi mówią. A tak się bałam na początku...

O Najstarszą, Starszomłodszą i Najmłodszego już się w takim razie nie obawiam. Wierzę, że poradzą sobie tak samo jak Najmłodsza:-)))

Sonntag, 25. September 2011

Zaczynamy od nowa...

Nie wiem od czego zacząć... Tyle się działo w ostatnich tygodniach i nadal dzieje... I na pewno na tym się nie skończy...

Dzisiaj mija 16 tygodni, jak przyjechaliśmy do naszego "nowego" - starego, bo 150-letniego domu. Do miejsca, które będzie odtąd naszym miejscem na Ziemi. To miejsce to Nadrenia - Westfalia. Północno - zachodnia część Niemiec. Niedługo będzie aparat i będę mogła wkleić zdjęcia cudownej okolicy:-) A "nowy" dom? Na razie to straszny dwór, zaniedbany przez poprzednich włascicieli, którzy przez kilka ostatnich lat nic nie robili, niczego nie remontowali, nie odnawiali, bo wiedzieli, że się niebawem wyprowadzają... Ale trafił się nam, i mam nadzieję, że zrobimy z niego cudowną siedzibę dla naszej rodziny.

Dom w Polsce sprzedany - aż się łezka w oku kręci, ale trafił w dobre ręce... Została TAM rodzina, przyjaciele i dobrzy znajomi - ale to w końcu tylko 800 km do przejechania...

Za nami (a właściwie za mną, bo Ka. pracuje w tygodniu od rana do wieczora) tygodnie załatwiania formalności związanych z pobytem w nowym miejscu - zameldowanie w urzędzie gminy, w urzędzie skarbowym, w Ausländeramt, Familienkasse, kuratorium, dziesiątki szkół i przedszkoli, żeby znaleźć wolne miejsca dla naszych dzieci, tłumaczenie wielu dokumentów i procedury związane z uznaniem świadectw i dyplomów, założenie kont w banku, znalezienie dla mnie pracy (z której i tak będę musiała zrezygnować z końcem miesiąca, bo po prostu "nie wyrabiam"...) i wiele, wiele innych - nie sposób wszystkiego wymienić. W ciągu tych 16 tygodni Ka. musiał dwa razy pojechać do Polski pozałatwiać ostatnie sprawy TAM... Ja w przerwach w zajmowaniu się maluchami malowałam ściany i odnawiałam starocie znalezione w "nowym" - starym domu, wyszukiwałam panele i wykładziny na podłogi, gotowałam, sprzątałam, prałam, załatwiałam...

Czasu na czytanie i szycie nie miałam w ogóle:-(

Od dwóch tygodni mamy telefon i internet, od 6 tygodni Złotowłosa chodzi do nowego przedszkola, od 8 tygodni ja do nowej pracy, od 2 tygodni Starszomłodsza chodzi do nowej szkoły, za tydzień Najstarsza rozpocznie swoją roczną praktykę w nauce zawodu, za dwa tygodnie Najmłodszy skończy rok i pójdzie do przedszkola, a Ka. od pierwszego czerwca pracuje w nowej firmie.

Dzisiaj o 5.00 rano Ka. pojechał do Polski (po raz trzeci już) - spakować ostatecznie wszystko - meble, ubrania, zabawki, rowery i wszystkie inne ruchomości - załaduje to do TIR-a i wróci do nas we wtorek. Nie sposób czekać w nieskończoność, aż przy okazji coś tam się przywiezie - raz krzesełko dla Najmłodszego i kołdry, drugi raz kilka książek i zabawek, "może maszyna do szycia się zmieści, ale odkurzacz to już kochanie następnym razem." Musiałam podjąć męską decyzję o wynajęciu dużego samochodu, bo Ka. nie zdecydowałby się nigdy i chyba jeszcze dwa lata woziłby w  bagażniku i boxie po kilka rzeczy. Już nie mogę się doczekać - będzie, jak kilka lat temu - meblowanie i urządzanie na nowo. Pokoje już dawno rozdzielone (jest ich zresztą 14, więc każdy bez problemu będzie miał super kąt dla siebie), jeszcze nie wszystkie odnowione, ale z czasem wszystko się zrobi.

Muszę kończyć, bo nasza czekoladowa labradorka, Luna, nowy członek rodziny w nowym miejscu, domaga się wyjścia. Na dworze piękne słońce, wrzesień w ostatnich dniach jest rzeczywiście piękny, a i październik zapowiada się nie mniej złociście...

Freitag, 8. April 2011

Słoiczki na przyprawy


Słoiczki z przezroczystego szkła, o fikuśnie skrzywionej formie, ustawione w ślicznym metalowym stojaczku, który można też powiesić na ścianie albo na szafce - na przyprawy lub inne różne "przydasie" - nie jest, niestety, moją własnością. Należą do mojej Siostry, stoją w kuchni mojej Mamy, a mnie się szalenie podobają - więc je sobie sfotografowałam. Mam nadzieję, że uda mi się kiedyś wyszukać podobne na jakimś pchlim targu. Okazja chyba się niedługo nadarzy, bo K. zmienił pracę - i najprawdopodobniej w lecie do niego dołączymy - ale na razie cicho, żeby nie zapeszyć, na razie oceniam drugą partię projektów - muszę przyznać, że to bardzo interesujące nowe doświadczenie. Interesujące, ale i czasochłonne - znów weekend zajęty ślęczeniem przy komputerze, może choć na spacer uda nam się wyjść.

U mnie wiosna na całego, mimo, że dziś pogoda paskudna i bardzo wieje.  Popołudniami już nie da się nic zrobić, Złotowłosa chce być tylko w ogrodzie i biegać, grać w piłkę, huśtać się.  Za żadne skarby nie mogę jej zatrzymać w domu. Nie daje się skusić ani na lody, ani na bajkę w TV. Ale to dobrze, niech łyka świeże powietrze, bo zimą dużo chorowała i nie wychodziła zbyt często. Chyba też najwyższy czas przygotować nasz letni pokój na tarasie. Muszę po niedzieli umyć krzesła i stół. Aaa, i jeszcze centrum ogrodnicze odwiedzić i jakieś wiosenne kwiatki w donice posadzić. Jak ja lubię wiosnę i taką wiosenną robotę!!!

Donnerstag, 7. April 2011

Wiosennie i prawie świątecznie. Z pewnością konkretnie:-)


Zarówno kurę na jajka, jak i wianek z wydmuszek już pokazywałam na moim blogu. Nowe jest tylko zdjęcie kaczki w wydmuszce strusiego jaja. Powoli wytaszczam ze strychu pudła z akcesoriami wielkanocnymi. Niektóre będzie można wykorzystać po raz kolejny, inne już się nie nadają. Ale skorupy ze strusich jaj jak co roku będą wykorzystane do świątecznych dekoracji.  Mamy znajomego, który kilka lat tamu założył hodowlę tych wielkich ptaków. Byliśmy latem zobaczyć i przy okazji dostałam wydmuszki. A swoją drogą, jakie to niesamowite, że maleńki ptaszek rozbije taką twardą skorupę od środka, my natomiast - żeby dostać się do zawartości musimy użyć wiertarki. Leszek (czyli nasz znajomy) chciał mnie nawet obdarować całym jajem, ale grzecznie podziękowałam - nie byłabym w stanie go przełknąć, ani w postaci jajecznicy, ani ugotowanego, ani w żaden inny sposób. Dziwna ta moja głowa, że jak już sobie coś ubzdura, to nie ma zmiłuj - nic ani nikt mnie nie przekona. A dlaczego? No wiem to po prostu i już. Mama i siostra Leszka zaprosiły nas na kawę i ciasto. Wyglądało przepysznie, ale co z tego? Upieczone na strusim jaju stanęło mi w gardle, omal się wówczas nie udusiłam. Nawet nie wiedziałam, że tak zareaguję. No nie mogłam i już. To już moje dzieci się lepiej zachowały - jako rasowe łasuchy "wtranżoliły" strusi placek, aż im się uszy trzęsły. Mama znajomego była zachwycona "ach jak im wspaniale smakuje, bo nasza Asia (wnuczka) to taki niejadek. Niczego nie lubi, ani słodkiego, ani konkretów...." No tak, moje dzieci lubią wszystko - i słodkie, i konkrety, i wszystko inne, co pomiędzy słodkim i konkretami.

A tak w ogóle to miałam dzisiaj świetny dzień. Świeciło piękne słońce, na popołudniowej wywiadówce u Starszomłodszej pan zbytnio nie narzekał, nawet chwalił, a rano po śniadaniu znalazłam pierwszego ząbka u Najmłodszego. Na śniadanko zjadł kaszkę malinową, popił herbatką, a potem chwycił mnie za rękę i ... ugryzł. Zabolało mocniej, niż zwykle, więc sprawdziłam i okazało się, że jest - najprawdziwszy z prawdziwych, bielutki ząbek. Ale radość. Co sobie o tym pomyślałam, to mi się śmiać chciało - a Najstarsza tak bardzo chciała go znaleźć. Głównie chyba z pobudek czysto finansowych. Usłyszała od kogoś, że znalazca zostanie obdarowany kwotą pieniężną w wysokości pięciu dych... 

Montag, 28. März 2011

Tea time

 Foto © by Matys

Przedmioty na zdjęciu mają dla mnie ogromną wartość sentymentalną. Samowar i dzbanek dostaliśmy od teściowej w prezencie ślubnym - jakiś wujek wykopał go u niej w ogrodzie. W znalezisku były jeszcze jakieś stare monety, które chętnie przygarnęło muzeum, natomiast "mój" niesprawny samowar nie wzbudził ich zainteresowania, więc po wielu latach trafił do mnie i mojego męża. Pamiętam, że teściowa taka trochę zawstydzona była, że tylko takie stare "rupy" nam w prezencie daje, ale ja szalałam z radości, w którą ona tak nie do końca wierzyła. Kiedyś, jak jeszcze żyła, przyznała mi się, że myślała o mnie niezbyt pochlebnie "wariatka" - w głowie jej się nie mieściło, jak można się cieszyć z odrapanego i zniszczonego samowara. Zepsutego na dodatek. Filiżanka ze spodkiem (a było tych tycich filiżaneczek 12 w komplecie, po 20 latach zostało mi ich 9 - nieźle, choć ubolewam bardzo nad tymi, które własnoręcznie (albo lepiej: własnoniezręcznie) zbiłam)) -  to mój pierwszy, jeszcze panieński, zakup do tzw. wyprawy ślubnej, którą tak nawiasem mówiąc skompletowałam sobie sama, jeszcze przed maturą i krótko po niej. Najpierw za pieniądze zarobione przy zrywaniu truskawek i wiśni, na wykopkach u rodziny na wsi, potem - jak już skończyłam 18 lat - po kursie pedagogicznym zarabiałam w lecie jako wychowawczyni na koloniach, a w zimie na zimowiskach. Kilka miesięcy spędziłam w niemieckiej rodzinie jako au-pair, a potem - w trakcie studiów - dorabiałam do stypendium korepetycjami. Pamiętam, że odkąd skończyłam szkołę podstawową, po przejściu do liceum - z reguły najpóźniej w lutym już wiedziałam, gdzie będę pracowała w wakacje. Ba! jednego roku od połowy maja do końca czerwca  sadziłam kwiatki, pieliłam skwery i cięłam żywopłoty ogromnymi nożycami (odciski od tego były straszne na dłoniach) - w tzw. zieleni miejskiej. Inni się z nas nabijali, ale nie wiedzieli, że żeby się do tej "roboty" dostać, trzeba było być dobrym uczniem i w połowie maja mieć wystawione oceny. Na początku trochę nam wstyd było, ale pieniądze płacili dobre, praca była na świeżym powietrzu i słoneczku, więc na koniec czerwca byłyśmy z koleżankami nie tylko opalone, ale jeszcze miałyśmy wypchane portfele. 

Dzisiaj szukam jakiejś pracy na wakacje dla mojej 18-letniej córki. Ofert niewiele, można by gdzieś prywatnie, ale strach, ze ją oszukają i dziecko się napracuje za marne grosze, albo - co gorsza - nic nie wypłacą. Ooo, ja to jeszcze 2 razy na OHP-ie byłam: raz w Polsce, w kuchni jako pomoc (cały miesiąc nad  jeziorem sławskim i przy zlewozmywaku) i drugi raz w NRD, w fabryce sprzętu sportowego w Schmalkalden. Narty czyściłam. 

Czy znacie jakieś dobre źródło, organizację, która pośredniczy w zatrudnianiu młodzieży szkolnej? Nasz miejscowy hufiec na wakacje nie ma ofert, bo już się dowiadywałam. Czy ktoś  z Was załatwiał już pracę dla własnej pociechy? Tak się pytam, jakby nie wiadomo ile osób tu do mnie zaglądało, ale co tam zaryzykuję. Może ktoś mi coś fajnego podpowie:-)))


Samstag, 26. März 2011

Wiosna w szyciu i w ogrodzie


Jeszcze wczoraj było tak pięknie i słonecznie. Na zewnątrz + 11,5 stopnia, cieplutko na moim zacisznym, osłoniętym od wiatru tarasie - wykorzystałam to więc, zapakowałam Najmłodszego do wózka na czas południowej drzemki - jako że na spacerowanie nie bardzo mam czas, bo oceniam kolejną, drugą już, turę projektów. Wyciągnęłam z domku w ogrodzie letni fotel, zaparzyłam dzbanek mocnej aromatycznej herbaty,opatuliłam się kocem i mimo pracy spędziłam bardzo miłe 2 godziny na świeżym powietrzu. A w kąciku przy schodkach do ogrodu zakwitły mi pierwsze krokusy. Cuuudne!!! Mogłabym godzinami na nie patrzeć. Zobaczyłam też pierwsze dwie pszczoły, ale uciekły z kwiatków, zanim zdążyłam je uwiecznić - ich obecność świadczy niezbicie o tym, że wiosna już naprawdę u nas zagościła.

Ale to wszystko było wczoraj...

A dziś?....

Dziś pada u mnie śnieg z deszczem. Tylko 3 stopnie na plusie. Okropna pogoda, a miałyśmy zaplanowane ze starszymi dziewczynami zgrabienie trawnika. Po zimie wygląda strasznie. Poza tym - we wtorek wraca K. - i nie chciałabym, żeby cała robota "ogrodowa" spadła tylko na niego. No ale na pogodę, a raczej na niepogodę, nikt nie może nic poradzić. Siedzimy więc w domu, pieczemy pyszne ciasto drożdżowe na poprawę nastroju i ... robimy różne przyjemne sobotnio - niedzielne rzeczy. Po prostu miło spędzamy weekend. Najstarsza i Starszomłodsza czytają, Złotowłosa bawi się, że jest Antkiem i naprawia samochody, Najmłodszy śpi. A ja coś tam szyję. To coś to "pałczork" jak mówi Złotowłosa i będzie prezentem na jej kwietniowe czwarte urodziny. Nie mam jeszcze lamówki na wykończenie brzegów, bo nie mogę się zdecydować na kolor, ale chyba zrobię ją z różowego materiału.


Sonntag, 13. März 2011

Cierp ciało, coś chciało...

Zdjęcie poniżej przedstawia moje dwie  największe pasje (oprócz kilku innych pomniejszych) - a mianowicie - czytanie i szycie. Na żadną z nich (jak również na te pomniejsze) nie mam obecnie czasu - jak spojrzeć na moje dotychczasowe wpisy, to tego czasu nie miałam też do tej pory - a teraz jest jeszcze gorzej niż było. Dlaczego? No cóż ...


 Foto © by Matys

... nie wiedzieć czemu (dziś naprawdę nie wiem dlaczego - chociaż nie - wiem doskonale - bo lubię się udzielać i pracować społecznie) przyjęłam propozycję ze Starostwa, aby zostać członkinią komisji oceniającej projekty złożone przez organizacje pozarządowe na realizację zadań publicznych. Pracy miało być bardzo mało, jak mnie zapewniono w momencie składania mi tej propozycji - to tylko kilka spotkań w roku. A jak jest naprawdę? Na piątkowym spotkaniu dostałam płytę z ... 50 projektami do oceny. 

Czasu mam niewiele - do 22 marca muszę się z tym uporać, czyli muszę dziennie przeczytać i ocenić przynajmniej 4-5 projektów. Nie mogę więc czytać, nie mogę szyć, nie mogę "łazić po blogach", noo - przynajmniej nie tyle, ile lubię. Co najwyżej mogę z Maluszkami na spacerek niedzielny pójść. Albo poniedziałkowy. Spacerów sobie nie odmówię, tym bardziej, że i Maluchy, i ja sama, oddychać świeżym wiosennym powietrzem musimy. A pogoda dziś była przecuuuudnaaa. Ciepełko, u nas całe 10 stopni w słońcu, leciutki wiaterek, żyć nie umierać.Ostatnie łaty śniegu na ogrodowym trawniku stopniały. Bazie na wierzbie zakwitły, przebiśniegi wyjrzały spod zaschniętych liści. Wprawdzie u sąsiadów, ale zawsze... Pięknie. 

A ja ślęczę nad moimi projektami. 

Zadzwoniłam do siostry. Odebrał szwagier słowami "Nata i chłopcy śpią. Popołudniowa drzemka". Moje Maluszki też spały po południu. Dla mnie to był czas, żeby podgonić robotę, którą sobie wzięłam - zupełnie jakbym nie miała co robić... No cóż, sama chciałam:-)